Usprawiedliwienie

 

<p …

W czerwcu mamy grać. Znaczy się ja i moje dziecko.  Mam mu akompaniować. Nie, nie na wiolonczeli, na fortepianie.  Pianista mawia (dzieci uprasza się o pominięcie tego zdania, będzie brzydkie słowo), że każdy utwór i pokonanie każdej trudności technicznej wymaga odpowiedniej ilości „dupogodzin” przy instrumencie.

 Nieco zirytowany moimi pomyłkami i naiwnymi pytaniami o to, dlaczego wciąż mi nie wychodzi powiedział ostatnio, że jak zagram dziesięć tysięcy razy, to wyjdzie. Staram się, no naprawdę się staram, ale…

 

Szanowny  Panie Profesorze!

Po dokonaniu stosownych i dokładnych obliczeń ze smutkiem muszę poinformować Pana, że 100.000  powtórzeń, jakie był Pan łaskaw uznać za konieczne do uzyskania biegłości w granym przeze mnie utworze, nie może zostać wykonane do czasu naszej najbliższej lekcji, a nawet, co nie daj Boże, może się zdarzyć, że nie zostanie w całości wykonane w ogóle.

Okazało się bowiem, że zagranie znanych Panu, wymagających ćwiczenia 2 taktów naszego popisowego numeru zabiera średnio 6 sekund. Po przemnożeniu przez 100.000 daje to 600.000 sekund, czyli 166,6 godziny. Oznacza to w przybliżeniu 6,94 dnia ciągłego grania, co przekracza znacznie moje możliwości psychofizyczne. Jeśli natomiast, dajmy na to, przyjmiemy rozrzutnie 8 godzin na dobę snu i dodamy godzinę na pozostałe czynności fizjologiczne, czas ten wydłuży się do 11,1 dnia. Niestety, 15 godzinne granie wyłącznie owych 2 taktów wyklucza granie innych zadanych przez Pana utworów, wpłynęłoby także, jak sądzę, ujemnie na moje życie rodzinne i grę na wiolonczeli (co oczywiście absolutnie nie może być usprawiedliwieniem, dlatego wspominam o tym z ubolewaniem i tylko na marginesie). Można by wprawdzie rozważyć granie tylko jednego z owych dwu taktów, co skróciłoby czas konieczny do ich wyćwiczenia o połowę, jednak nie zmienia to faktu, że do czwartku w żadnym razie nie zdążę.

Co gorsza, przyjąwszy maksymalny realny czas grania na godzinę dziennie, otrzymamy 166,6 roboczodni, czyli około 5,5 miesiąca. Tak więc z  niezmiernym żalem przyznać muszę, że wbrew oczekiwaniom Pana Profesora wspomnianego wyżej utworu nie uda się  w całości zagrać na czerwcowym koncercie.

Mam nadzieję, że niemożność ta nie wpłynie na naszą tak do tej pory dobrze układającą się współpracę i nie przekreśli mojej dalszej kariery pianistycznej. Ze swej strony dołożę wszelkich starań, aby nałożone na mnie zadanie mimo wszystko wykonać w najkrótszym możliwym czasie i myślę, że utwór ten będę w stanie zaprezentować przed osiągnięciem zgrzybiałej starości.

Z poważaniem

E. B

 P.S.

Pisząc powyższe usprawiedliwienie nie sugeruję broń  Boże braków w edukacji matematycznej Pana Profesora ani też słabego poczucia czasu, który wszak jest wielkością  względną, choć mierzalną (pamiętam oczywiście Pańskie stwierdzenie, że najważniejszy w muzyce jest czas).

Uprzedzając zaś Pańską uwagę, że zamiast pisać do Pana, mogłabym spożytkować tenże czas na pracę przy instrumencie, spieszę wyjaśnić, że treść listu układałam w czasie oczekiwania na swoją kolej podczas pobytu w Urzędzie Stanu Cywilnego  (w którym nota bene i tak nie udało się niczego za pierwszym razem załatwić), przelanie zaś go na papier zajęło mi minut  14 (ponieważ, i tu muszę się pochwalić, piszę 10-cioma palcami z szybkością co najmniej 120 znaków na minutę), co jak sądzę, wobec powyższych wyliczeń nie ma większego znaczenia.

Pozostaję z szacunkiem

E.B.

 

Pianista swoje przy instrumencie już odsiedział i teraz grywa a vista na przykład tak:

A. Jańszynow. Concertino op.35 w stylu rosyjskim

Z wizytą u Pianisty

Nie było mnie przez …

Nie było mnie przez cały tydzień ani  tu, ani nigdzie indziej, albowiem udałam się z wizytą do Pianisty. To zawsze jest jak podróż do innego świata. Świata, w którym nie ma blogów, wiadomości, internetu, pośpiechu, za to jest spokój i muzyka.

Zwiedzaliśmy małe, zatrzymane w czasie miasteczka, albo brnęliśmy przez mokry śnieg, żeby posłuchać, jak szumi strumień uwięziony pod lodem. Po powrocie piliśmy wino i grzaliśmy przy kominku zmarznięte dłonie. Wieczorami zapalaliśmy dużą lampę nad stołem i małą lampkę na fortepianie i Pianista grał…

J.S.Bach. Inwencja 1

Co jest prawdą na krawędzi snu, co jest snem na krawędzi prawdy?

Prezent dla wiolonczelistki

E.B.

Plakaty, …

E.B.

Plakaty, obrazki, kubeczki , koszulki z nadrukiem  wiolonczeli, jest ich mnóstwo. Kolczyki, pierścionki, spinki, zawieszki, też są.

Ale ja najbardziej ucieszyłabym się, gdyby ktoś podarował mi nuty.

Na przykład  „Suity na wiolonczelę solo” Bacha , albo „Słynne transkrypcje na wiolonczelę”, albo coś, czego się nie spodziewam, a co niedługo mogłabym zagrać.

A inny ktoś, wiadomo kto ( i już on wie, dlaczego i po co ),  mógłby mi sprezentować nagranie: Nokturn b – moll  nr 1 op. 9 Chopina..

Wiolonczela:  A prezent dla mnie? A ja to co?

EB : Dla Ciebie? Przecież wiolonczela  to w gruncie rzeczy trochę metalu i drewna posklejanego razem. Czy może mieć jakieś marzenia?

Wiolonczela: Co takiego ?! Trochę drewna?! Jak możesz! Przecież ja mam duszę! Przecież ja, w samej swojej istocie jestem drzewem! Żywym! Szumiącym ! Jak.. jak ta sosna  w Twoim ogrodzie, tylko lepiej! Piękniej!

EB: No już dobra, dobra, to co byś chciała?

Wiolonczela: Futerał i nawilżacz. Ładną ściereczkę do wycierania, zamiast tej starej, drapiącej szmaty.

I jeszcze, jakby to powiedzieć, życzyłabym sobie,  żeby Ci się nie znudziło, jak tamtym poprzednim. Bo w sumie nie jest mi z Tobą tak źle.

E.B. Hmm…

Jako że zimy za oknem zobaczyć nie można, to chociaż do posłuchania  „Zimowa opowieść” Schumanna, nagrana kiedyś dla dzieci:

Który instrument jest trudniejszy, czyli wiolonczela vs fortepian

„Grać na …

„Grać na wiolonczeli jest trudniej, bo to instrument smyczkowy, one wszyskie są trudne.”

Taką odpowiedź słyszałam najczęściej, ale dla mnie wcale nie jest to takie oczywiste. A raczej jest, ale w drugą stronę.

Na fortepianie próbuję grać od kilku lat, na wiolonczeli dopiero od dwóch miesięcy, ale jak na razie na wiolonczeli idzie mi lepiej.

Na fortepianie łatwo jest wywołać dźwięk. Naciskasz klawisz i już. Od początku da się tego słuchać. W dodatku klawisze ułożone są w kolejności, w jednej linii, w tej samej odległości od siebie, łatwo nauczyć się położenia każdego z dźwięków.

Na wiolonczeli nie ma progów, trzeba znaleźć „na ucho” właściwy dźwięk, a potem wprawić strunę w drganie smyczkiem.

Na fortepianie łatwiej jest utrzymać rytm. Puszczasz klawisz, tłumik opada i dźwięk się  kończy.

W przypadku wiolonczeli  trzeba podzielić sobie smyczek, zaplanować, jakiej jego części użyć, żeby dźwięki miały taką długość, jak ta zapisana w nutach.

Ale cała reszta jest trudniejsza.

W muzyce nie chodzi przecież  tylko o wydobycie dźwięku, ale o jego kształtowanie. O to, żeby ta sama nuta brzmiała ostro, lub miękko i śpiewnie, żeby ton był czysty i ładny, żeby był bogaty i nośny.

Kiedy gram na wiolonczeli, błędy słyszę od razu, bo brzmi to tak fatalnie, że aż zęby bolą. Poprawiam wtedy palec albo pociągnięcie smyczkiem i słyszę, czy gram lepiej.   Na fortepianie można grać brzydkim dźwiękiem i wcale o tym nie wiedzieć. A jak poprawić coś, czego się nie słyszy?

Fortepian to możliwość zagrania nawet dziesięciu dźwięków jednocześnie. To oznacza konieczność kontrolowania dziesięciu palców. Każdy z nich musi być niezależny, ale też musi umieć działać z wyrównaną, taką samą siłą i prędkością. Jeśli, na przykład, gram jakiś akord piano, wystarczy jeden niesforny palec który uderzy mocniej, żeby popsuć cały efekt.

W dodatku lewa i prawa ręka grają często inne tempo, inną dynamikę, inny rytm, a czasem zamieniają się ze sobą miejscami na klawiaturze.  

Na wiolonczeli da się zagrać tylko dwa dźwięki na raz (ok, więcej też, ale to dużo wyższy stopień zaawansowania), dwa palce przyciskają strunę. Owszem, muszą działać niezależnie, ale  siła potrzebna jest głównie do tego, żeby odpowiednio mocno docisnąć strunę do gryfu .

Do gry na fortepianie potrzebne jest słyszenie harmoniczne, czyli umiejętność rozpoznawania całych grup dźwięków i relacji między nimi. W grze na wiolonczeli bardziej przydaje się umiejętność słyszenia melodycznego, czyli słyszenia kolejnych, pojedynczych dźwięków i  odległości między dźwiękami.

Wreszcie uczenie się na pamięć – w literaturze fortepianowej nawet łatwe, początkowe utwory to o  wiele więcej nut do zapamiętania niż w wiolonczelowej.

 

 

fortepian

wiolonczela

wywołanie dźwięku

łatwiejsze

trudniejsze

utrzymanie rytmu

 łatwiejsze

trudniejsze

kształtowanie dźwięku

 trudniejsze

łatwiejsze

słyszenie

harmoniczne (trudniejsze)

melodyczne (łatwiejsze)

palcowanie

trudniejsze

łatwiejsze

nauka na pamięć

trudniejsza

łatwiejsza

Ilość dźwięków na raz

dziesięć

dwa

 

Ale może to, na jakim instrumencie trudniej zagrać zależy od predyspozycji? Albo od stopnia zaawansowania? Albo od tego, czy jest to pierwszy instrument, czy kolejny? A może od tego, w jakim wieku zaczynamy grać?

 

 

 

 

 

Fortepian

Okazało się, że nie jestem jedynym instrumentem w tym domu. Na dole, w salonie, stoi Fortepian. Wczoraj po południu położyła mnie na nim i poszła do ogrodu. Nie było jej z godzinę, ale wcale się nie nudziłam, bo wreszcie miałam z kim porozmawiać. Okazało się, że myślimy podobnie, czujemy podobnie, mamy takie same marzenia i doświadczenia. On, Fortepian, też wcale nie chciał tu trafić!
Zaczął opowiadać mi o sobie, o tym co robił wcześniej i jak się tu znalazł, ale nie skończył, bo przyszła, zapakowała mnie w pokrowiec i zabrała z powrotem na górę. Muszę coś wykombinować, żeby częściej go spotykać.

Opowieść fortepianu:
„Nie myślałem, że trafię w takie miejsce. Do prowincjonalnego teatru. Do miasta, którego mieszkańcy mogliby zrozumieć słowo „kultura”, gdyby w miejscowej bibliotece był Słownik Wyrazów Obcych. I gdyby umieli czytać.
Miałem stać w wielkiej sali koncertowej. Mieli grać na mnie sławni artyści. Mieli się o mnie troszczyć najlepsi stroiciele. Tymczasem przywieziono mnie w to miejsce i upchnięto w kącie za kurtyną. Sławni artyści…nawet ich nie widziałem. Stroiciel czasem zaglądał. Głównie do kieliszka. Był nawet sympatyczny, taki mały, zasuszony staruszek. Owszem, trochę głuchy, ale tylko na jedno ucho, dlatego po jego wizycie zawsze jednak miałem jakiś nastrój. Najczęściej minorowy.
Co jakiś czas w teatrze organizowano koncerty. Wiedziałem o tym kilka dni wcześniej, bo przed koncertem odbywało się sprzątanie. Portierka przynosiła wiadro i szmatę i włączała duży, zardzewiały, przemysłowy odkurzacz. Kurtyny furkotały, w powietrze wzbijały się stuletnie pokłady kurzu i płatki rdzy, a ona siadała na krześle, moczyła szmatę w wiadrze i wyżymała. Moczyła i wyżymała. Moczyła i wyżymała… Po jakimś czasie wyłączała piekielną machinę, pył opadał, a wtedy ona przecierała moje wieko tą wielką, wilgotną, słabo wyżętą ścierką.
Porządki to jednak był dopiero początek. Teatr miał swoją ekipę techniczną. Na co dzień zaszyci w podziemiach pod sceną panowie wykorzystywali całą swoją wiedzę techniczną do otwierania kolejnych butelek wina. Kiedy jednak do koncertu pozostawała godzina lub dwie, wytaczali się z czeluści i zabierali się do wytaczania mnie na środek sceny. Albo prawie na środek. W każdym razie do tego miejsca, do którego starczało im sił. Pewnego razu…nie, chyba nie opowiem Wam o tym, to zbyt bolesne…No dobrze, spróbuję. Pewnego razu kółko zaklinowało się w szparze między deskami, panowie zaparli się, pchnęli, szarpnęli i urwali mi nogę! Straciłem równowagę, zagrzechotały klawisze, uchyliło się wieko…myślałem, że już po mnie. Na szczęście zdążyli mnie złapać, podparli mnie krzesłem i tak przetrwałem do końca koncertu. Myślicie pewnie, że zaraz wezwano stolarza, zostałem naprawiony i że od tej pory postępowano ze mną ostrożnie i delikatnie? Nic z tych rzeczy. Po prostu od tej pory nie wytaczano mnie na scenę, tylko wynoszono. Osobno ja, osobno noga. Już nigdy nie byłem w pełni sobą.
Najgorsze jednak były dzieciaki. Nie dało się przewidzieć, kiedy przyjdą. Mógł to być niedzielny poranek albo środek czwartkowej nocy. Na ich widok marszczyły mi się struny i cierpła politura. Traktowali mnie jak mebel. Jedli na mnie śniadanie, sypiąc do środka okruchy, odrabiali na mnie lekcje albo używali jako wieszaka na stroje. Zdarzało się, że jakiś narwaniec grzebał we mnie i szarpał struny swoim brudnym paluchem, bo był ciekawy, jak brzmią od drugiej strony.
Czy grali na mnie? Pewnie że grali. Aż dostawałem kolki i odpadał mi filc z młoteczków. Preludium C-dur Bacha, albo „Sonatę Księżycową” Beethovena. „Sonatę Księżycową” Beethovena, albo Preludium C-dur Bacha. Preludium C-dur Bacha… albo… Chopin, tak, ten biedaczek też miał za swoje. A czasem, wstyd powiedzieć, śpiewali przy mnie sprośne, ludowe przyśpiewki.
Mijały lata, klawisze mi zżółkły, politura spękała, noga doskwierała coraz bardziej, aż wreszcie usłyszałem, że zostanę odnowiony. Ależ się ucieszyłem! Zabrano mnie pewnego wiosennego popołudnia, a kiedy wróciłem, wszystko się zmieniło. Miałem zamek i zaczęto zamykać mnie na klucz. Żadnych więcej okruszków, żadnego grzebania w strunach, szarpania i zmuszania do byle jakiego grania. Stałem sobie przykryty mięciutkim pokrowcem. Stałem…i stałem…spałem…i spałem….Tygodniami i miesiącami. I wiecie co? Zacząłem się nudzić. Zacząłem tęsknić do dawnych czasów, nawet do okruszków na politurze, w końcu nie uwierały mnie aż tak bardzo. Doszedłem też do wniosku, że nie wszystko było takie złe i że mam też trochę dobrych wspomnień: dotyk delikatnych, dziewczęcych palców, cichy śmiech, muśnięcie klawisza… ciepło młodego ciała na mojej klapie, czysty śpiew…Tak, to było miłe…

Kilka lat później usłyszałem znajomy głos. Poczułem znajomy dotyk, poczułem dawno zapomniany zapach. Czekałem, aż mnie obudzi, otworzy i zostanie ze mną przez cały wieczór. Tak bardzo chciałem grać! Usiadła przy mnie, położyła ręce na klawiszach, nacisnęła leciutko… Początkowo nie mogłem się zorientować, co gra, ale po chwili już wiedziałem – moją ulubioną „Sonatę Księżycową”! Od razu przypomniały mi się dawne, dobre czasy. Dalej, dalej! ponaglałem ją w myślach, nie „c”, tylko „cis”, a potem „gis”, teraz akord, nie słychać „a” ofermo, och, gdybym mógł, zagrałbym zupełnie sam! Wreszcie koniec spania, myślałem, zaraz zjawi się tutaj cała ta wrzeszcząca zgraja i będzie tak jak kiedyś. Będziemy ćwiczyć razem, razem oglądać spektakle, będę znowu potrzebny. Ale ona zagrała tylko kilka taktów, a potem delikatnie zamknęła wieko. Wracaj!, wołałem, dokąd idziesz, przecież nie było tak źle, graj dalej! Nie zagrała wtedy, ale następnego dnia zapakowano mnie na ciężarówkę, długo gdzieś wieziono aż wreszcie wniesiono tutaj. Nie mogę powiedzieć, żeby o mnie nie dbała, jestem, jak widzisz odnowiony i nastrojony, od czasu do czasu nawet gra na mnie Pianista, ale wciąż moje miejsce to tylko kąt w małym, drewnianym domku.

..
* * *
Chciałam dzisiaj zestroić wiolonczelę z fortepianem, więc zniosłam ją na dół i położyłam obok niego. Nie da się jednak stroić instrumentu kiedy za oknem wydziera się głody kot, prawda? Wyszłam więc go nakarmić, a przy okazji podlać pomidory w donicach. Potem musiałam jeszcze zebrać agrest, który już zaczął wysychać na krzaczkach i zebrać opadłe w nocy liście. Wydawało mi się, że nie zdążyłam nawet otworzyć pokrowca wiolonczeli, ale wróciłam, zamek był rozsunięty, a wiolonczela leżała oparta o fortepian. Ładnie wyglądają razem, dwa instrumenty.. całe morze możliwości.
Usiadłam przy nich na chwilę i przywołałam wspomnienia…

Fortepian był w teatrze zawsze. Stał w bocznej kulisie, czarny, błyszczący, z białym napisem Stainway and Sons. Wyglądał zupełnie jak fortepiany stojące w wielkich salach koncertowych i tak jak one zdawał się ciągle czekać, aż ktoś na nim zagra. I grał, oczywiście, że grał! Specjalnie dla niego organizowano koncerty. Już kilka dni wcześniej sprzątano, odkurzano scenę, a jego przecierano miękką, wilgotną szmatką tak, że odbijał w sobie wszystkie światła rampy. Rano w dniu koncertu zjawiał się stroiciel, starszy, doświadczony fachowiec. Lubiliśmy patrzeć jak pracował, słuchać jak czysto i pięknie brzmiał potem Fortepian. Po jego odejściu do pracy zabierali się panowie z ekipy technicznej: ustawiali światła, opuszczali horyzont i boczne kurtyny a na koniec wystawiali Fortepian na środek sceny.
Na środek, bo to na nim skupiały się światła, on musiał być w centrum, na niego miała patrzeć publiczność. Był gwiazdą.
Pewnego razu miał miejsce przykry wypadek. Podczas wytaczania Fortepianu kółko utknęło pomiędzy deskami sceny, zaklinowało się , ktoś szarpnął za mocno i Fortepian stracił nogę. Nic więcej na szczęście się nie stało, ale noga pozostała urwana, bo w teatrze ciągle na wszystko brakowało pieniędzy. Jednak nawet z urwaną nogą był dla nas najpiękniejszy. Wokół niego toczyło się nasze życie. Bywał stołem, na którym odrabialiśmy lekcje i przy którym, wstyd powiedzieć, jedliśmy czasem śniadanie. Bywał wieszakiem na stroje, krzesłem albo parawanem za którym można było się przebrać. Wiedzieliśmy o nim wszystko, oglądaliśmy go od środka i od spodu, znaliśmy każdy odklejony kawałek filcu, każdą rysę na politurze, każdą strunę. Myślę, że nas lubił… Był przecież Panem Fortepianem, najważniejszym, potrzebnym, niezbędnym. Zawsze też znalazł się ktoś, kto potrafił na nim zagrać. Bach, Beethoven, Chopin, jakieś wprawki dla początkujących albo wesołe, ludowe przyśpiewki.
Słuchaliśmy tej muzyki, bo, chociaż grana niewprawnie i z błędami, była żywa, tak jak Fortepian był żywy.
Kiedy wchodziliśmy na scenę, codzienne życie zostawało przed drzwiami. Tam, w środku, mogła być dowolna pora dnia albo nocy, zależało to tylko od naszej wyobraźni. Mogliśmy zmienić zimowy poranek w księżycowa letnią noc, wyczarować świt nad jeziorem, albo blask południowego słońca w głębi lasu. Kiedy grał Fortepian, sufit nad widownią znikał, a my podróżowaliśmy przez wymyślone światy i nie byliśmy pewni, czy mijały minuty, godziny czy może całe lata.
W końcu jednak dorośliśmy, skończyliśmy szkoły i rozjechaliśmy się po świecie. Po latach dowiedziałam się, że Fortepian jest na sprzedaż. Natychmiast pojechałam do Teatru. Nie mogłam się doczekać, kiedy znów na nim zagram. Zagram „Sonatę Księżycową”. Znam ją tak dobrze…Jest we mnie, w szumie krwi, we włosach, w opuszkach palców. Słuchałam jej tak często, kiedyś, kiedy niebo pełne było obietnic…
– Dziś wywołam wspomnienia – myślałam – zaproszę wszystkie dobre duchy sceny, odwiedzę dawno zapomniane miejsca z wyobraźni. Ja i Fortepian, po tylu latach, czyż to nie cud?
Weszłam na scenę, zajrzałam za kulisę. Była pusta, ciemna i zimna. Co stało się z Fortepianem? Zaczęłam go szukać i znalazłam, chociaż może byłoby lepiej, gdyby tak się nie stało. Stał, zastawiony elementami scenografii, przykryty pilśniową płytą i paskudnym, włochatym pokrowcem. Otwarłam go i zobaczyłam rząd pożółkłych klawiszy, nierównych, ze śladami klejenia. Politura już nie była czarna, ale brązowa, zniknął gdzieś napis. To nic, pomyślałam, to tylko czas…Minęło przecież ponad dwadzieścia lat…
Nie było czym postawić nut, więc oparłam je na zwiniętym pokrowcu. Usiadłam. Położyłam ręce na klawiszach. Zagraliśmy. Ja i on. Pierwszy takt, drugi…
Nie zrobił tego złośliwie. Starał się bardzo. To była moja wina, on grał dokładnie to, co chciałam i tak jak chciałam. Cicho, nierówno, gubiąc dźwięki. Nie mogłam tego słuchać, niemal czułam jak cierpi.

Nie mogłam go tam zostawić, na szczęście cena nie była wygórwana. Wymagał gruntownego odnowienia, okazało się też, że płyta była kiedyś pęknięta, ale dla mnie i tak brzmi najlepiej ze wszystich fortepianów świata.

A o tym, kto teraz na nim gra będzie następnym razem.