Że też mnie coś podkusiło…
Wczoraj pojechałam w góry odpocząć. Pięknie było, drzewa przyprószone śniegiem, mgła, cisza i spokój taki, jaki można znaleźć tylko w zimowym lesie. Chodziłam aż do zmierzchu, marznąc trochę w uszy, bo nie przewidziałam, że wprost z nizinnej jesieni wpadnę w górską zapowiedź zimy.
Kiedy wracałam, zobaczyłam przebiegającego przez drogę psa. Zawołałam do niego i wtedy usłyszałam głośnie i rozpaczliwe „miauuuu”. Podeszłam bliżej. W trawie siedziały dwa kociaki. Zmoknięte, zmarznięte i wystraszone. Odruchowo wzięłam je na ręce i przytuliłam, a one najwyraźniej uznały, że od tej chwili wszystko już będzie w porządku, bo przytuliły się do mnie i zaczęły mruczeć. Pies, zignorowawszy mnie całkiem, poszedł sobie w jakichś tylko sobie wiadomych psich sprawach, a ja stałam tam, z brudnymi jak nieszczęście zwierzakami w objęciach, zastanawiając się co robić. Uszy marzły mi coraz bardziej, więc w końcu postanowiłam wziąć je do samochodu.
-Jak włączę silnik, to pewnie uciekną – pomyślałam, zamykając drzwi. Nie uciekły, nie wystraszyły się nawet. Obeszły wszystko dookoła, a potem wlazły mi na kolana.
Zadzwoniłam do Najlepszego z Najlepszych mężów.
-Znajdź mi proszę telefon do weta, poprosiłam.
Ten cudowny człowiek, całkowicie zrównoważony i odporny na moje szaleństwa najpierw poszukał telefonu, a dopiero potem zapytał z pewną ostrożnością:
– Masz jakieś zwierzę?
– Mam. Nawet dwa. Koty. A może i psa, powiedziałam.
-A jaka to rasa?
-Nordycka psiakrew, odpowiedziałam, bo przyszedł mi na myśl niezapomniany kabaret Dudek.
Pojechałam do weta, który oczywiście kotów nie potrzebował, ale stwierdził, że maluchy są w zadziwiająco dobrym stanie, chociaż trochę wygłodzone i wychłodzone.
Dwie i pół godziny drogi do domu przespały, jeden na moich kolanach, drugi na moim swetrze.
W domu pokazały, że są kotami dobrze wychowanymi i nie boją się odgłosów pralki, suszarki ani odkurzacza. Noc spędziły w pralni, żeby nie pozarażać czymś kota i psa, a dzisiaj, po wizycie u kolejnego weta i dokładnym przebadaniu wypuściłam je, żeby powoli poznawały dom. Niech mają .
Myślę, że zostały pzez kogoś wyrzucone, bo z miejsca, w którym je znalazłam do najbliżej wsi jest ponad cztery kilometry, a one mają około czterech miesięcy i ważą trochę ponad kilogram każdy. Niemożliwe, żeby przyszły tam same, ot tak, w ramach spaceru.
Gdybym dostała w swoje ręce tego, kto to zrobił…
Kociaki w samochodzie:

I w domu, w koszu na pranie, bo kto by tam spał na przygotowanym posłanku:

Zaplanowany na dzisiaj wpis o następnej lekcji będzie wobec powyższego jutro.