Praca nie popłaca

Praca

Pojechałam na jeden dzień do Pianisty, żeby pograć z akompaniamentem. Kiedy skończyliśmy, zostało nam trochę czasu, więc wybraliśmy się na chwilę za miasto. Siedzieliśmy w samochodzie, na bocznej drodze biegnącej wśród łąk, podziwiając mgły, snujące się nad górami.
-Co zrobić, żebyśmy częściej mogli grać razem? -zapytałam
-Przeprowadź się bliżej mnie. Ja nie mogę przyjeżdżać, pracuję -mruknął Pianista
No tak. Gra. Uczy w dwóch szkołach. Akompaniuje. Podobnie zresztą, jak mój Nauczyciel.

Jak to jest, że w Polsce muzyk nie jest w stanie utrzymać się z jednego rodzaju działalności, z etatu w szkole, albo z grania w orkiestrze czy w zespole? Jakim cudem można się rozwijać, doskonalić, biegając z jednego miejsca w drugie, nie mając czasu, żeby poćwiczyć coś dla siebie, pomiędzy koncertem, lekcjami, a próbą? To nie jest normalne, to nie jest nawet moralne.
Wiem oczywiście, że nie tylko muzykowi trudno utrzymać się z jednego etatu, tylko nie przestaje mnie zdumiewać, jak i kiedy mogło się to stać. Jak gotowana powoli żaba dajemy sobie zabierać coraz więcej, dostając za to coraz mniej. Nie wiem, co i jak z tym można zrobić, ale coś na pewno trzeba.


Wizgi, brzdęki i hurgoty

-Lori, słyszysz?

-Lori, słyszysz?

-Słyszę, słyszę, jeszcze żem nie ogłuchła.

-To chyba mysz piszczy albo co?

-Aha.  Musi  ktoś  ją zagryza.

– Wstawaj, pójdziemy sprawdzić.

-Dobra, tylko powoli Loki,  nie pchaj się !

-A Ty cicho bądź i  schowaj pazury!

– Auć!!!

-Co ?

-Ogonem żeś mnie walła! Uważaj trochę!

-Aj tam, nie marudź, już prawie jesteśmy na górze.

-Rany, ale wrzaski…  I co dalej?

-Idź pierwsza Lori, ciebie mniej widać.

-Dobra, idę…

– O żesz Ty!

-Co jest Lori, co jest?

-Weź sama popatrz!

– No wiesz co???!!!  Żeby tak piszczeć na tym pudle? Zamiast sobie normalną mysze złapać?

-Nie dojdziesz za człowiekiem, Loki, nie dojdziesz, żeby nie wiem co.

E.B.

Zaciśnięte usta, zmarszczone czoło, wzrok wbity w nuty… Nie, to nie ja. Ja się po prostu dobrze bawię. Na przykład tak:

albo tak:

czasem też tak:

i tak:

Może będę komponować? Muzykę alternatywną.  Dadaistyczną, można by rzec.

Na razie tylko tyle mogę, bo się zaraziłam od Pianisty, albo od dziecięcia swojego, albo od obojga. Idę do łóżka uprawiać wizgi, brzdęki i hurgoty. A psik!

Rysa na lakierze

Loki i Lori:

-…

Loki i Lori:

– Fajnie było Lori, co nie?

– Super!  A najlepsze, jak sie tą szmatą  zamachła i jej  wpadła do tego barszczu co stał w zlewie.

– No! Szmata się zamoczyła i bryzg poszedł przez całą kuchnię, normalnie tak żem się obśmiała jak nigdy!

– Dobrze że to pudło grające postawiła przy kredensie, było się za czym schować. Ślizgie jest trochę, ale ma się te pazury!

– Ale powiem Ci Lori, że to wszystko przez chytrość. Przecież myśmy tylko chciały spróbować  tego kotleta z patelni, wszystkich byśmy jej nie zjadły.

– Właśnie, Loki, tylko troszkę jednego żem skubła, a ona zaraz psik! psik!  i za szmate się łapie.  No to żem zeskoczyła, a potem łapy mi się rozjechały i co, miałam zlecieć?  A poza tym nie nasza wina, że postawiła to przy kredensie.

– Jasne, że nie nasza. Żeby chociaż to było porządne pudło, takie, co to da się wejść do środka i schować, albo chociaż przespać. Gdzie tam. Tylko hałas robi, spać porządnemu kotu nie daje.

– Racja Loki, racja.

– Dobra, wyjrzyj, może już jej przeszło

Wiolonczela

Że też ją coś podkusiło, żeby je tu przywozić! Dwa koty! Osiem łap, czterdzieści pazurów, ostrych jak szpilki! Czterdzieści ! Wciąż się trzęsę. No bo wyobraź sobie, że stoisz sobie spokojnie, drzemiesz w ciszy, a tu nagle łubudu! Ktoś na Ciebie znienacka skacze  i drapie! Dobrze chociaż, że mnie nie przewróciły, ale  teraz mam rysy, cztery, białe, głębokie, takie do żywego drewna!  Przebrzydłe futrzaki !

E.B. :

Dzieci  nazwały koteczki Lori i Loki. Loki jest czarno-biała, a Loki bura w cętki.  Jak zwał tak zwał, ale świetnie się już zadomowiły. Bawią się i przychodzą mruczeć na kolana. Chyba ktoś je karmił ludzkim jedzeniem, bo wprawdzie jedzą suchą i mokrą karmę, ale jak tylko otworzę lodówkę, przybiegają i miauczą wniebogłosy. I wszystko im smakuje, nawet suchy chleb, a przecież nie chodzą głodne. Wczoraj dobrały się do kotletów. Zostawiłam je na patelni, żeby przestygły i wyszłam na chwilę, a one natychmiast skorzystały z okazji.  Wystraszyłam się, że poparzą sobie łapy o gorącą płytę, a że byłam za daleko, żeby je od razu zdjąć,  machnęłam na nie z daleka szmatą. Bardzo sprytnie, bo koniec po drodze zamoczył się w garnku z barszczem i trochę się chlapnęło. Tu i ówdzie.  No nic, kuchnia i tak wymaga już malowania. Gorzej trochę, że jak uciekały, to chcąc wskoczyć na drapak odbiły się od wiolonczeli, a że jest śliska, to któraś pomogła sobie pazurkami. Na szczęście to tylko mały odprysk, wystarczy odrobinka lakieru i tyle.  Ale chyba jednak instrumenty i koty nie za bardzo do siebie pasują.

Fortepian:

Dopiero teraz to zauważyłaś? !!!

Prezent dla wiolonczelistki

E.B.

Plakaty, …

E.B.

Plakaty, obrazki, kubeczki , koszulki z nadrukiem  wiolonczeli, jest ich mnóstwo. Kolczyki, pierścionki, spinki, zawieszki, też są.

Ale ja najbardziej ucieszyłabym się, gdyby ktoś podarował mi nuty.

Na przykład  „Suity na wiolonczelę solo” Bacha , albo „Słynne transkrypcje na wiolonczelę”, albo coś, czego się nie spodziewam, a co niedługo mogłabym zagrać.

A inny ktoś, wiadomo kto ( i już on wie, dlaczego i po co ),  mógłby mi sprezentować nagranie: Nokturn b – moll  nr 1 op. 9 Chopina..

Wiolonczela:  A prezent dla mnie? A ja to co?

EB : Dla Ciebie? Przecież wiolonczela  to w gruncie rzeczy trochę metalu i drewna posklejanego razem. Czy może mieć jakieś marzenia?

Wiolonczela: Co takiego ?! Trochę drewna?! Jak możesz! Przecież ja mam duszę! Przecież ja, w samej swojej istocie jestem drzewem! Żywym! Szumiącym ! Jak.. jak ta sosna  w Twoim ogrodzie, tylko lepiej! Piękniej!

EB: No już dobra, dobra, to co byś chciała?

Wiolonczela: Futerał i nawilżacz. Ładną ściereczkę do wycierania, zamiast tej starej, drapiącej szmaty.

I jeszcze, jakby to powiedzieć, życzyłabym sobie,  żeby Ci się nie znudziło, jak tamtym poprzednim. Bo w sumie nie jest mi z Tobą tak źle.

E.B. Hmm…

Jako że zimy za oknem zobaczyć nie można, to chociaż do posłuchania  „Zimowa opowieść” Schumanna, nagrana kiedyś dla dzieci:

Za dużo nut

Viola

Bałagan….

Wiolonczela

Bałagan. Bałagan jak w starej rekwizytorni. Albo w opuszczonej drukarni, przez którą przeszedł huragan.  Nuty walają się wszędzie. Leżą na Fortepianie i na biurku. Leżą w kuchni i w łazience. W przedpokoju i na strychu. Czasami leżą też na podłodze. I po co jej to?  I tak tego wszystkiego nie zagra. Dobrze chociaż, że nie gromadzi nut na tubę.  Albo kobzę. Słodki Jezu, żebym nie pomyślała w złą godzinę. Kobza…

E.B.

Muszę wreszcie zrobić porządek w nutach. Trochę się tego zgromadziło i pora znaleźć im jakieś jedno miejsce, jakąś biblioteczkę, kufer albo kredens. Nuty  na wiolonczelę, nuty na fortepian, na wiolonczelę z fortepianem, akompaniamenty, podręczniki, mam nawet szkołę gry na harmonijce ustnej z towarzyszeniem fortepianu. Tylko właściwie po co mi to wszystko?  Czy ja jutro będę grać, na ten przykład, koncert Elgara? Albo Suity Francuskie Bacha? Już wiem, Pianista gra, może podaruję mu na Gwiazdkę? Ale nie, on to przecież  ma w pamięci…  No nic, muszę je przynajmniej posegregować.  Chociaż na ogół wiem, gdzie co leży, to czasem trudno jest mi coś znaleźć, zwłaszcza, jak koty na czymś  usiądą i zrzucą. Pies na szczęście niczego nie rusza, dzieci podrosły i jakoś tak same z siebie bałaganią coraz mniej. Właśnie, dzieci. Przypomniał mi się pewien dzień z przed paru lat:

…Było senne, ciepłe popołudnie. Przed oknem, prześwietlone słońcem majtały listki brzozy, na gałązce przysiadł malutki  ptaszek z piórem w dziobku prawie tak dużym jak on sam. Skończyłam czytać, podeszłam do pianina, wyciągnęłam rękę po nuty i zamarłam.

Przez salon przeleciał lodowaty podmuch. Powiało grozą.

-GDZIE SĄ MOJE NUTY?! zapytałam, na pozór spokojnie.

Nikt się nie odezwał.

-GDZIE NUTY? – zapytałam ponownie, przenosząc wzrok z jednego zdrętwiałego członka rodziny na drugiego.

-odebrałaś je Dzidziusiowi i położyłaś z boku, powiedziała moja Córka i wcisnęła się głębiej w fotel.

-NIE MA ICH TAM.  Zlodowaciałe słowa z głuchym trzaskiem rozbiły się na podłodze.

-O nie, wyszeptał najstarszy Syn, znowu…

Podeszłam do pianina i zaczęłam przeglądać leżące tam książki. Nut nie było, a przecież położyłam je na samym wierzchu. Przejrzałam dokładnie całą stertę, a potem dla pewności zabrałam ją na stół i zrobiłam to jeszcze raz, kartka po kartce.

-Ktoś z was musiał je zabrać, cudów nie ma – wysyczałam czując wzbierającą wewnątrz mnie furię.

-Ja nie mam z tym nic wspólnego, nic nie widziałem, nie wiem nawet , jak to wygląda, bronił się Synuś.

-Cicho bądź, zabulgotałam, mierząc go jednocześnie podejrzliwym wzrokiem

-Przyznaj się, to z pewnością Ty, bo miałeś dość naszego grania.

-To nie może być przypadek, pięć kartek i książka, wrzasnęłam

-Jestem zła, oznajmiłam, zła jak dawno nie byłam!

Struchlała rodzina zaczęła pośpiesznie zaglądać pod meble, wpadając na siebie i zerkając na mnie  przez ramię. Starszy przeglądał kupkę nut leżącą na pianinie.

-Jesteś pewna, że dobrze sprawdziłaś?

– Jestem, warknęłam, nie gadaj, tylko szukaj!

-Czy możesz przestać chrupać? rzuciłam z irytacją w  stronę mojego męża, który stał oparty o piec i ośmielał się nic nie robić.

-Myślę, powiedział, przełykając orzeszek, który omal nie utknął mu w gardle.

-To nie myśl, tylko szukaj -powiedziałam i popędziłam na górę przeprowadzić rewizję w pokojach dzieci.

Z trudem powstrzymując w sobie gwałtowną chęć wyrzucenia wszystkiego z półek i usypania wielkiej sterty na środku pokoju rzuciłam okiem na papierzyska.

Jeśli to tu gdzieś jest, będę tego szukać przez następny rok, pomyślałam z rozpaczą i porzucając chwilowo bałagan popędziłam z powrotem na dół.

Przysuwałam sobie właśnie stołek, żeby dostać się na lodówkę, gdy poprzez czerwoną mgłę dostrzegłam, że Mąż macha mi przed nosem czymś dziwnie znajomym.

-Czy tego szukasz, zapytał?

-Tego! –  wyrwałam mu z ręki lekko wymięte kartki.

-Gdzie to znalazłeś?

-Tam, pokazał palcem, w pianinie.

-A reszta? gniew nie chciał tak szybko odpuścić, furia wewnątrz mnie domagała się czyjejś głowy.

Mąż  wetknął rękę pod klapę, i wyciągnął kolejną kartkę, a potem jeszcze dwie. Ostatnia zaklinowała się głębiej, więc zmuszeni byliśmy rozkręcić trochę obudowę. Na szczęście mimo moich obaw udało się ją potem poskręcać jak trzeba.

Burza ucichła. Usiadłam wygodnie w fotelu, oddychając głęboko i starając się patrzeć wyłącznie na listki. Zielony uspokaja, zielony uspokaja..

Najmłodszy Synek podszedł do pianina, wspiął się na stołeczek… W ostatniej chwili  wyrwałam mu z rączki kartkę, do połowy już wetkniętą do przepastnego wnętrza instrumentu.

Na dłuższy czas nuty znalazły sobie nowe miejsce. Wysoko na szafie.

No a teraz na szafie już się nie mieszczą. Nie ma wyjścia, trudno, po prostu trzeba będzie rozbudować dom.

Widzieć, czy słyszeć ?

 Viola

Wiolonczela

Myślałam, że coś się stało, bo wczoraj pół dnia sprzątała. Wygarnęła kocie kłaki spod kredensu, odkurzyła dokładnie Fortepian i zegar, powpychała książki na półki i kazała dzieciom wymienić żwirek w kuwecie. Kiedy zaczęła gotować pomyślałam, że szykuje się coś dużego. Koncert? Audycja? Byłam bardzo ciekawa, nie mogłam się już doczekać dzisiejszego dnia. I co? I nic! Nic wielkiego. Po prostu przyjechał Pianista. I po co było to wszystko ? On się w ogóle nie zna na wiolonczelach, co z tego, że świetnie gra na fortepianie. Ledwo na mnie zerknął, nawet nie wziął do ręki.

-Posłuchaj, jaki ma dźwięk – sama gra – mówiła, niemiłosiernie piłując mnie smyczkiem.

– Sama nie gra, odpowiedział jej logicznie.

Dodał jeszcze, że wyglądam na porządny instrument i całkiem stracił zainteresowanie.

Też coś. Mam tylko 4 struny, a fortepian 88 klawiszy, ale to nie znaczy, że można mnie lekceważyć!

Poza tym widziałam jak na nią patrzył, kiedy się odwróciła. Zdaje się, że ciągle nie wierzy, że jej się to uda, ale ona jest uparta. Jak osioł.

E.B.

Przyjechał Pianista . Wszedł do pokoju, usiadł tam gdzie zwykle i sięgnął po ciasteczko.

-Grasz na wiolonczeli? – zapytał, zdejmując okruszki ze spodni.
Aha. Więc zauważył pulpit i nuty. A wcale nie wyglądał jakby zauważył.

-Tak, tak, zaraz Ci pokażę – powiedziałam i poszłam do drugiego pokoju przynieść Wiolkę.

-Wiem, jak wygląda wiolonczela, zawołał za mną.

Wiem, że wie, ale przecież musiałam mu ją pokazać! Chyba mu się spodobała, i wygląd, i dźwięk..

– Będę z ciekawością śledził postępy – powiedział, a twarz mu nawet nie drgnęła, patrzyłam dobrze.

Nie jestem pewna, co tak naprawdę myśli, ale zgodził się nagrać akompaniament do ślicznego i średnio zaawansowanego utworu „Pojedziemy na łów”.

A potem zastanawialiśmy się, co nagrać jako gwiazdkowy prezent dla moich dzieci. Coś z „Baśni dźwiękiem pisanych” Garści, czy może z „Albumu dla młodzieży” Schumanna? Albo „Łatwe utwory Bacha”?

Tylko czy muzyka napisana z przeznaczeniem do nauki gry nadaje się też do nauki słuchania?

Chciałabym, żeby dzieci umiały słuchać, żeby rozumiały relacje między dźwiękami i instrumentami (ale nie tak, jak to się robi na tzw. kształceniu słuchu w szkole muzycznej).

Żeby słyszały a nie „wyobrażały sobie” muzykę. Ale to chyba temat na osobny wpis.

Fortepian

Okazało się, że nie jestem jedynym instrumentem w tym domu. Na dole, w salonie, stoi Fortepian. Wczoraj po południu położyła mnie na nim i poszła do ogrodu. Nie było jej z godzinę, ale wcale się nie nudziłam, bo wreszcie miałam z kim porozmawiać. Okazało się, że myślimy podobnie, czujemy podobnie, mamy takie same marzenia i doświadczenia. On, Fortepian, też wcale nie chciał tu trafić!
Zaczął opowiadać mi o sobie, o tym co robił wcześniej i jak się tu znalazł, ale nie skończył, bo przyszła, zapakowała mnie w pokrowiec i zabrała z powrotem na górę. Muszę coś wykombinować, żeby częściej go spotykać.

Opowieść fortepianu:
„Nie myślałem, że trafię w takie miejsce. Do prowincjonalnego teatru. Do miasta, którego mieszkańcy mogliby zrozumieć słowo „kultura”, gdyby w miejscowej bibliotece był Słownik Wyrazów Obcych. I gdyby umieli czytać.
Miałem stać w wielkiej sali koncertowej. Mieli grać na mnie sławni artyści. Mieli się o mnie troszczyć najlepsi stroiciele. Tymczasem przywieziono mnie w to miejsce i upchnięto w kącie za kurtyną. Sławni artyści…nawet ich nie widziałem. Stroiciel czasem zaglądał. Głównie do kieliszka. Był nawet sympatyczny, taki mały, zasuszony staruszek. Owszem, trochę głuchy, ale tylko na jedno ucho, dlatego po jego wizycie zawsze jednak miałem jakiś nastrój. Najczęściej minorowy.
Co jakiś czas w teatrze organizowano koncerty. Wiedziałem o tym kilka dni wcześniej, bo przed koncertem odbywało się sprzątanie. Portierka przynosiła wiadro i szmatę i włączała duży, zardzewiały, przemysłowy odkurzacz. Kurtyny furkotały, w powietrze wzbijały się stuletnie pokłady kurzu i płatki rdzy, a ona siadała na krześle, moczyła szmatę w wiadrze i wyżymała. Moczyła i wyżymała. Moczyła i wyżymała… Po jakimś czasie wyłączała piekielną machinę, pył opadał, a wtedy ona przecierała moje wieko tą wielką, wilgotną, słabo wyżętą ścierką.
Porządki to jednak był dopiero początek. Teatr miał swoją ekipę techniczną. Na co dzień zaszyci w podziemiach pod sceną panowie wykorzystywali całą swoją wiedzę techniczną do otwierania kolejnych butelek wina. Kiedy jednak do koncertu pozostawała godzina lub dwie, wytaczali się z czeluści i zabierali się do wytaczania mnie na środek sceny. Albo prawie na środek. W każdym razie do tego miejsca, do którego starczało im sił. Pewnego razu…nie, chyba nie opowiem Wam o tym, to zbyt bolesne…No dobrze, spróbuję. Pewnego razu kółko zaklinowało się w szparze między deskami, panowie zaparli się, pchnęli, szarpnęli i urwali mi nogę! Straciłem równowagę, zagrzechotały klawisze, uchyliło się wieko…myślałem, że już po mnie. Na szczęście zdążyli mnie złapać, podparli mnie krzesłem i tak przetrwałem do końca koncertu. Myślicie pewnie, że zaraz wezwano stolarza, zostałem naprawiony i że od tej pory postępowano ze mną ostrożnie i delikatnie? Nic z tych rzeczy. Po prostu od tej pory nie wytaczano mnie na scenę, tylko wynoszono. Osobno ja, osobno noga. Już nigdy nie byłem w pełni sobą.
Najgorsze jednak były dzieciaki. Nie dało się przewidzieć, kiedy przyjdą. Mógł to być niedzielny poranek albo środek czwartkowej nocy. Na ich widok marszczyły mi się struny i cierpła politura. Traktowali mnie jak mebel. Jedli na mnie śniadanie, sypiąc do środka okruchy, odrabiali na mnie lekcje albo używali jako wieszaka na stroje. Zdarzało się, że jakiś narwaniec grzebał we mnie i szarpał struny swoim brudnym paluchem, bo był ciekawy, jak brzmią od drugiej strony.
Czy grali na mnie? Pewnie że grali. Aż dostawałem kolki i odpadał mi filc z młoteczków. Preludium C-dur Bacha, albo „Sonatę Księżycową” Beethovena. „Sonatę Księżycową” Beethovena, albo Preludium C-dur Bacha. Preludium C-dur Bacha… albo… Chopin, tak, ten biedaczek też miał za swoje. A czasem, wstyd powiedzieć, śpiewali przy mnie sprośne, ludowe przyśpiewki.
Mijały lata, klawisze mi zżółkły, politura spękała, noga doskwierała coraz bardziej, aż wreszcie usłyszałem, że zostanę odnowiony. Ależ się ucieszyłem! Zabrano mnie pewnego wiosennego popołudnia, a kiedy wróciłem, wszystko się zmieniło. Miałem zamek i zaczęto zamykać mnie na klucz. Żadnych więcej okruszków, żadnego grzebania w strunach, szarpania i zmuszania do byle jakiego grania. Stałem sobie przykryty mięciutkim pokrowcem. Stałem…i stałem…spałem…i spałem….Tygodniami i miesiącami. I wiecie co? Zacząłem się nudzić. Zacząłem tęsknić do dawnych czasów, nawet do okruszków na politurze, w końcu nie uwierały mnie aż tak bardzo. Doszedłem też do wniosku, że nie wszystko było takie złe i że mam też trochę dobrych wspomnień: dotyk delikatnych, dziewczęcych palców, cichy śmiech, muśnięcie klawisza… ciepło młodego ciała na mojej klapie, czysty śpiew…Tak, to było miłe…

Kilka lat później usłyszałem znajomy głos. Poczułem znajomy dotyk, poczułem dawno zapomniany zapach. Czekałem, aż mnie obudzi, otworzy i zostanie ze mną przez cały wieczór. Tak bardzo chciałem grać! Usiadła przy mnie, położyła ręce na klawiszach, nacisnęła leciutko… Początkowo nie mogłem się zorientować, co gra, ale po chwili już wiedziałem – moją ulubioną „Sonatę Księżycową”! Od razu przypomniały mi się dawne, dobre czasy. Dalej, dalej! ponaglałem ją w myślach, nie „c”, tylko „cis”, a potem „gis”, teraz akord, nie słychać „a” ofermo, och, gdybym mógł, zagrałbym zupełnie sam! Wreszcie koniec spania, myślałem, zaraz zjawi się tutaj cała ta wrzeszcząca zgraja i będzie tak jak kiedyś. Będziemy ćwiczyć razem, razem oglądać spektakle, będę znowu potrzebny. Ale ona zagrała tylko kilka taktów, a potem delikatnie zamknęła wieko. Wracaj!, wołałem, dokąd idziesz, przecież nie było tak źle, graj dalej! Nie zagrała wtedy, ale następnego dnia zapakowano mnie na ciężarówkę, długo gdzieś wieziono aż wreszcie wniesiono tutaj. Nie mogę powiedzieć, żeby o mnie nie dbała, jestem, jak widzisz odnowiony i nastrojony, od czasu do czasu nawet gra na mnie Pianista, ale wciąż moje miejsce to tylko kąt w małym, drewnianym domku.

..
* * *
Chciałam dzisiaj zestroić wiolonczelę z fortepianem, więc zniosłam ją na dół i położyłam obok niego. Nie da się jednak stroić instrumentu kiedy za oknem wydziera się głody kot, prawda? Wyszłam więc go nakarmić, a przy okazji podlać pomidory w donicach. Potem musiałam jeszcze zebrać agrest, który już zaczął wysychać na krzaczkach i zebrać opadłe w nocy liście. Wydawało mi się, że nie zdążyłam nawet otworzyć pokrowca wiolonczeli, ale wróciłam, zamek był rozsunięty, a wiolonczela leżała oparta o fortepian. Ładnie wyglądają razem, dwa instrumenty.. całe morze możliwości.
Usiadłam przy nich na chwilę i przywołałam wspomnienia…

Fortepian był w teatrze zawsze. Stał w bocznej kulisie, czarny, błyszczący, z białym napisem Stainway and Sons. Wyglądał zupełnie jak fortepiany stojące w wielkich salach koncertowych i tak jak one zdawał się ciągle czekać, aż ktoś na nim zagra. I grał, oczywiście, że grał! Specjalnie dla niego organizowano koncerty. Już kilka dni wcześniej sprzątano, odkurzano scenę, a jego przecierano miękką, wilgotną szmatką tak, że odbijał w sobie wszystkie światła rampy. Rano w dniu koncertu zjawiał się stroiciel, starszy, doświadczony fachowiec. Lubiliśmy patrzeć jak pracował, słuchać jak czysto i pięknie brzmiał potem Fortepian. Po jego odejściu do pracy zabierali się panowie z ekipy technicznej: ustawiali światła, opuszczali horyzont i boczne kurtyny a na koniec wystawiali Fortepian na środek sceny.
Na środek, bo to na nim skupiały się światła, on musiał być w centrum, na niego miała patrzeć publiczność. Był gwiazdą.
Pewnego razu miał miejsce przykry wypadek. Podczas wytaczania Fortepianu kółko utknęło pomiędzy deskami sceny, zaklinowało się , ktoś szarpnął za mocno i Fortepian stracił nogę. Nic więcej na szczęście się nie stało, ale noga pozostała urwana, bo w teatrze ciągle na wszystko brakowało pieniędzy. Jednak nawet z urwaną nogą był dla nas najpiękniejszy. Wokół niego toczyło się nasze życie. Bywał stołem, na którym odrabialiśmy lekcje i przy którym, wstyd powiedzieć, jedliśmy czasem śniadanie. Bywał wieszakiem na stroje, krzesłem albo parawanem za którym można było się przebrać. Wiedzieliśmy o nim wszystko, oglądaliśmy go od środka i od spodu, znaliśmy każdy odklejony kawałek filcu, każdą rysę na politurze, każdą strunę. Myślę, że nas lubił… Był przecież Panem Fortepianem, najważniejszym, potrzebnym, niezbędnym. Zawsze też znalazł się ktoś, kto potrafił na nim zagrać. Bach, Beethoven, Chopin, jakieś wprawki dla początkujących albo wesołe, ludowe przyśpiewki.
Słuchaliśmy tej muzyki, bo, chociaż grana niewprawnie i z błędami, była żywa, tak jak Fortepian był żywy.
Kiedy wchodziliśmy na scenę, codzienne życie zostawało przed drzwiami. Tam, w środku, mogła być dowolna pora dnia albo nocy, zależało to tylko od naszej wyobraźni. Mogliśmy zmienić zimowy poranek w księżycowa letnią noc, wyczarować świt nad jeziorem, albo blask południowego słońca w głębi lasu. Kiedy grał Fortepian, sufit nad widownią znikał, a my podróżowaliśmy przez wymyślone światy i nie byliśmy pewni, czy mijały minuty, godziny czy może całe lata.
W końcu jednak dorośliśmy, skończyliśmy szkoły i rozjechaliśmy się po świecie. Po latach dowiedziałam się, że Fortepian jest na sprzedaż. Natychmiast pojechałam do Teatru. Nie mogłam się doczekać, kiedy znów na nim zagram. Zagram „Sonatę Księżycową”. Znam ją tak dobrze…Jest we mnie, w szumie krwi, we włosach, w opuszkach palców. Słuchałam jej tak często, kiedyś, kiedy niebo pełne było obietnic…
– Dziś wywołam wspomnienia – myślałam – zaproszę wszystkie dobre duchy sceny, odwiedzę dawno zapomniane miejsca z wyobraźni. Ja i Fortepian, po tylu latach, czyż to nie cud?
Weszłam na scenę, zajrzałam za kulisę. Była pusta, ciemna i zimna. Co stało się z Fortepianem? Zaczęłam go szukać i znalazłam, chociaż może byłoby lepiej, gdyby tak się nie stało. Stał, zastawiony elementami scenografii, przykryty pilśniową płytą i paskudnym, włochatym pokrowcem. Otwarłam go i zobaczyłam rząd pożółkłych klawiszy, nierównych, ze śladami klejenia. Politura już nie była czarna, ale brązowa, zniknął gdzieś napis. To nic, pomyślałam, to tylko czas…Minęło przecież ponad dwadzieścia lat…
Nie było czym postawić nut, więc oparłam je na zwiniętym pokrowcu. Usiadłam. Położyłam ręce na klawiszach. Zagraliśmy. Ja i on. Pierwszy takt, drugi…
Nie zrobił tego złośliwie. Starał się bardzo. To była moja wina, on grał dokładnie to, co chciałam i tak jak chciałam. Cicho, nierówno, gubiąc dźwięki. Nie mogłam tego słuchać, niemal czułam jak cierpi.

Nie mogłam go tam zostawić, na szczęście cena nie była wygórwana. Wymagał gruntownego odnowienia, okazało się też, że płyta była kiedyś pęknięta, ale dla mnie i tak brzmi najlepiej ze wszystich fortepianów świata.

A o tym, kto teraz na nim gra będzie następnym razem.

Znowu gram

wiolonczela

E.B.

Uff, naprawione. Obejrzałam film (link poniżej), poczytałam trochę i jakoś się udało. Bardzo, bardzo ostrożnie tym razem. Znowu mogę grać, ale na razie mam dosyć własnych eksperymentów.  Na szczęscie w przyszłym tygodniu przychodzi Nauczyciel, wreszcie zacznę się uczyć porządnie i po kolei.

Wiolonczela

Znowu gram. Struna dotarła, jakimś cudem udało  jej się ją założyć i niczego więcej nie zepsuć. Podstwek się może odrobinę przesunął ale to wszystko, zresztą i tak tego nie usłyszy. Podobno niedługo  ma przyjść nauczyciel, może wybije jej z głowy cały ten pomysł z graniem.

Film o tym, jak bezpiecznie samemu zmienic strunę w wiolonczeli, skrzypcach czy altówce:

Katastrofa!

Wiolonczela

Wiedziałam! Wiedziałam, że tak będzie!

Nie chciało jej się zanieść mnie na strych, więc zostawiła mnie na noc w pokoju, pod otwartym oknem. W pokrowcu, ale co z tego, pokrowiec jest cienki a, skąpiradło, nie kupiła mi porządnego futerału. Noc była zimna, z okna wiało i wiadomo, poluzowały się kołki.

Rano jakby nigdy nic wyjęła mnie z tego nieszczęsnego pokrowca i patrzy, a tu struna G całkiem luźna.

– Coś taka zdziwiona? – myślę sobie, a w środku aż mnie trzęsie ze złości.

Podrapała się paluchami po rozczochranej głowie, wreszcie odkryła:

– kołki się poluzowały – mówi – ale czemu?

-Jak się miały nie poluzować – ja na to – skoro ktoś jest tak głupi, że nie wie jak drewno reaguje na zimno?

Ale oczywiście nie usłyszała, tylko usiadła do komputera, co stoi na biurku pod oknem. Nie przebrała się nawet, w nocnej koszuli siadła, widać jednak ją ruszyło. Szuka w tym kompie, szuka, a pazurami się po łbie drapie jakby ją insekty oblazły. No i znalazła, że pastę do kołków trzeba kupić.

-Wcześniej było myśleć – mówię – teraz to już za późno.

Widać też doszła do tego wniosku, bo pomamrotała coś pod nosem i poszła. Za chwilę wraca, patrzę, niesie kredę. Aha, jasne, to może nie jest najlepszy pomysł, ale ten jeden raz niech będzie. Natarła mi kołek kredą, nawinęła strunę i dalej kręcić. Kręci, kręci, aż mi lakier ścierpł, bo w ten sposób to sobie struny w gitarze można nawijać, tam kołki są malutkie, ale w wiolonczeli? Dokręciła do oporu, ciągle było za nisko, ale już niewiele.

-Delikatnie teraz, powoli – mówię. Ale gdzie tam! Przyłożyła się i jak nie zakręci! No i brzdęk, poszła G! Moja nowiutka, jeszcze nie rozegrana struna G!

I co teraz będzie?

E.B.

No i się spieprzyło. Zerwałam strunę.

Oj no, przecież nie specjalnie!

Skąd niby miałam wiedzieć, że aż tak szkodzi jej zimno? Zresztą takie tam zimno, ledwo parę stopni mniej niż w dzień.

Viola nocuje na strychu, bo tam jest w miarę stała temperatura. Tym razem jej nie wyniosłam, bo jakoś trudno mi było się z nią rozstać wieczorem. Po prostu lubię na nią patrzeć, lubię jej dotykać, lubię jak jest przy mnie, nawet kiedy nie gram. Rano wyjęłam ją z futerału i chciałam nastroić, ale kołek siedział zupełnie luźno i w ogóle nie trzymał struny. Znalazłam w necie różne sposoby na to, czym smarować kołki jeśli nie ma się gotowej pasty – kredą zmieszaną z mydłem, kredą i kalafonią, samą kredą, samą kalafonią itd. Sama kalafonia to zły pomysł, może zakleić kołki tak, że tylko lutnik będzie mógł je wyjąć, nie chciało mi się mieszać kredy z mydłem, zdecydowałam się na samą kredę. Pomogła.

Nie wiedziałam tylko, że ponieważ kołki wiolonczeli są o wiele grubsze niż gitarowe, to obracać je należy bardzo powoli i ostrożnie. Nawet ćwierć obrotu na raz to może być za dużo, a ja, jakby to powiedzieć… trochę przesadziłam. Struna tego nie wytrzymała i pękła, wydając przy tym łamiące serce brzdęknięcie.

Niestety, nauka kosztuje, w tym wypadku 188 zł + koszt przesyłki. Pewnie, można kupić chińskie struny za trzy dychy, ale równie dobrze można by naciągnąć kawałek drutu.

Rozważam zamówienie kompletu jakichś gorszych, tak na wszelki wypadek, ale mam nadzieję, że więcej już tak wypadek mi się nie przytrafi.

struna

Jest!

E.B.

Jest wreszcie !

Pojechałam po nią wczoraj wieczorem. Droga wydawała się prosta, przygotowałam sobie karteczkę z nazwami ulic które mam minąć i strzałkami, gdzie mam skręcić. Tyle tylko, że karteczkę zostawiłam w domu. Skończyło się więc tak, jak zawsze, telefonem do Najlepszego:

-Czy możesz mi powiedzieć, gdzie jestem?

Po drugiej stronie usłyszałam znajomo brzmiące westchnienie, ale po krótkiej wymianie zdań udało nam się mniej więcej ustalić zarówno gdzie, jak i dokąd.

Pokręciłam się jeszcze chwilkę po okolicy i w końcu zaparkowałam w pobliżu poszukiwanego numeru.

Weszłam do pracowni, pachnącej drewnem i lakierem, pełnej skrzypiec, altówek, smyczków i lutniczych narzędzi.

Stała pod ścianą, taka, jak sobie wymarzyłam. Rudobrązowa jak świeżo wyłuskany kasztan. Lśniąca w świetle świec i naftowych lampek. Taka młoda. Taka piękna.

-Proszę spróbować, powiedział Lutnik podając mi smyczek.

Smyczek trzymałam po raz drugi w życiu, ale przeciągnęłam nim po strunach, a ona zagrała. Czystym i głębokim dźwiękiem, zupełnie nie przejmując się moim brakiem umiejętności. – Zaakceptowała mnie, pomyślałam i w tym momencie ją pokochałam.

Wiolonczela

No nie, tego się nie spodziewałam. Kobieta. Dorosła. Właściwie to prawie stara, starsza ode mnie. Co jej przyszło do głowy, żeby mnie kupić? Czego ona się spodziewa? Że będzie grać? Nie wiem, czy bardziej chce mi się śmiać, czy płakać.

Weszła do pracowni i od razu było widać, że jest w takim miejscu pierwszy raz. Gapiła się na instrumenty wytrzeszczając oczy i rozglądając się dookoła z głupią miną, a potem zaczęła pytać. O wszystko, nawet o to, jak trzymać smyczek! Ona nic nie umie, kompletnie nic! Lutnik zlitował się nad nią i dał jej pudełko kalafoni. Niech ma, skoro nic nie ma – nie powiedział tego na głos, ale jestem pewna, że tak pomyślał.

Potem wcisnął mnie w ciasny pokrowiec i zaniósł do samochodu. Pojechałyśmy, nie wiem dokąd, ale na miejscu byłyśmy kiedy już dawno zrobiło się ciemno. Pierwszą noc spędziłam na strychu…