Kto ma więcej czasu

Do tej pory wydawało mi się, że dorośli mają trudniej, bo mają o wiele mniej czasu na granie, niż dzieci. Muszą pracować, zajmować się domem i w ogóle spełniać te wszystkie “dorosłe” obowiązki, które same się nie zrobią. Dzieciaki – myślałam -mogą ćwiczyć, ile chcą i niczym innym się nie przejmować.
Akurat.
Przyjrzałam się bliżej moim dzieciom. Starszy z synów właśnie poszedł do liceum. Wraca do domu po czwartej, często jeszcze później. Odrabia lekcje i na jakieś własne zainteresowania albo spotkania ze znajomymi w ciągu tygodnia prawie nie ma czasu.
Młodszy chodzi do siódmej klasy szkoły podstawowej, z bezsensownym programem zafundowanym mu przez miłościwie nam panujących i wraca do domu równie późno.
Jeśli chodziliby do szkoły muzycznej, mieliby jeszcze do tego przynajmniej dwa, a może i trzy razy w tygodniu dodatkowe zajęcia. Na instrumencie ćwiczyliby pewnie dłużej w sobotę i niedzielę, w resztę dni tygodnia byłoby z tym trudno.
Chyba w ogóle mało jest ludzi, którzy mogą cały swój czas zagospodarować tak, jak chcą, wyłącznie na swoje pasje. Dorośli i dzieci, wszyscy w tych dziwnych czasach jesteśmy bardzo zajęci, niekoniecznie tym, co nam służy.
Różnicą między dorosłymi a dziećmi nie jest więc brak czasu czy jego mniejsza ilość, ale to, co mamy w głowie.

Żeby znaleźć czas na ćwiczenie, trzeba odsunąć na bok problemy, trzeba na tę godzinę czy dwie dziennie postawić na pierwszym miejscu nie innych i ich potrzeby, a siebie.
Z czasem, im częściej się gra, tym łatwiej wyrzucić z głowy wszystko poza muzyką, przynajmniej na czas ćwiczenia.
To robi ogólnie dobrze na wszystko.

Bez nauczyciela

Ciepło… dojrzewają ostatnie maliny. Szpaki objadają winogrona, przy okazji zrzucając je na na taras, który cały jest już upstrzony fioletowymi kropkami. Wiolonczela mruczy niskimi tonami, przywodząc na myśl ciepły kocyk, kubek z herbatą i książki… Ale nie, nie będzie zimowego misiowania, trzeba przygotować się do następnej lekcji.

W wakacje lekcji nie mam, ale oczywiście też ćwiczę, bo lubię, i nie wyobrażam sobie miesiąca czy dwóch bez instrumentu. Ćwiczę, czasem tylko przegrywam utwory, a czasem gram sobie coś dla przyjemności.
Na początku września jak zwykle byłam przekonana, że jestem świetnie przygotowana i że mój nauczyciel będzie zachwycony moimi postępami.
A potem przyszła pierwsza lekcja.
I niestety okazało się, że chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle.
Nie przytoczę tutaj wprost tego, co powiedział mój Nauczyciel, kiedy zagrałam Concertino F – dur Brevala.
Mówiąc oględnie, stwierdził, że będzie z tym dużo pracy i że rytmicznie to ten utwór jest… nie jest… znaczy… raczej nie przypomina samego siebie.
Kiedy Nauczyciel wyszedł, włączyłam metronom i nagrałam, jak gram.
O matko i córko!
Słychać wyraźnie, że ja gram sobie, a metronom stuka sobie.

W poprzednim wpisie napisałam mnóstwo mądrych rzeczy na temat rytmu. Uczę się już pięć lat, wiem, jak ćwiczyć, gdzie mogą tkwić błędy, na co szczególnie uważać i co? I nic.
Co mnie tym razem zgubiło?
Otóż zgubiło mnie lenistwo, gapiostwo i zbytnie zaufanie do siebie.
Wydawało mi się, że ten utwór umiem i jedyne, co trzeba poprawić, to tempo.
W dodatku grałam go już właściwie na pamięć, i to nie tylko tę umysłową pamięć, ale też tę w palcach. Owszem, od czasu do czasu grałam z nutami, czasami nawet włączałam metronom, ale po pierwsze za szybko, po drugie, wcale go nie słuchałam.

Po tygodniu bardzo wolnego grania z metronomem udało mi się rzecz poprawić, ale teraz przede mną dużo pracy, bo strona muzyczna utworu póki co nie istnieje.
Poza tym muszę bardzo uważać, żeby znowu, pracując nad nią, nie zgubić czegoś innego.

Konkluzja?
Bądźcie czujni! Zawsze.

P.S.
Chciałam wrzucić tutaj te nagrania, ale po namyśle doszłam do wniosku, że jednak wam tego nie zrobię. Utworu w tej formie,w tym tempie i w tym wykonaniu po prostu słuchać się nie da 😉

jesienne maliny