Praca nie popłaca

Praca

Pojechałam na jeden dzień do Pianisty, żeby pograć z akompaniamentem. Kiedy skończyliśmy, zostało nam trochę czasu, więc wybraliśmy się na chwilę za miasto. Siedzieliśmy w samochodzie, na bocznej drodze biegnącej wśród łąk, podziwiając mgły, snujące się nad górami.
-Co zrobić, żebyśmy częściej mogli grać razem? -zapytałam
-Przeprowadź się bliżej mnie. Ja nie mogę przyjeżdżać, pracuję -mruknął Pianista
No tak. Gra. Uczy w dwóch szkołach. Akompaniuje. Podobnie zresztą, jak mój Nauczyciel.

Jak to jest, że w Polsce muzyk nie jest w stanie utrzymać się z jednego rodzaju działalności, z etatu w szkole, albo z grania w orkiestrze czy w zespole? Jakim cudem można się rozwijać, doskonalić, biegając z jednego miejsca w drugie, nie mając czasu, żeby poćwiczyć coś dla siebie, pomiędzy koncertem, lekcjami, a próbą? To nie jest normalne, to nie jest nawet moralne.
Wiem oczywiście, że nie tylko muzykowi trudno utrzymać się z jednego etatu, tylko nie przestaje mnie zdumiewać, jak i kiedy mogło się to stać. Jak gotowana powoli żaba dajemy sobie zabierać coraz więcej, dostając za to coraz mniej. Nie wiem, co i jak z tym można zrobić, ale coś na pewno trzeba.


Nauka czytania nut i co jest w tym najważniejsze.

Nuty mają swoje nazwy i miejsce na pięciolinii. Od tego trzeba zacząć naukę. Na pierwszej linii jest “E”, w drugim polu “A”, na trzeciej linii jest “H”, na trzecim polu “C” i tak dalej.
Otóż wcale nie.
Najważniejsze jest to, w którym miejscu na waszym instrumencie znajduje się dźwięk, oznaczony daną nutą na pięciolinii.
Nazwy są oczywiście przydatne i niezbędne, żeby dogadać się z innymi muzykami, albo gdy nauczyciel każe wam poprawić jakąś konkretną nutę. Tyle, że bez znajomości nazw dźwięków można grać, bez znajomości ich położenia na instrumencie nie.

Dlatego nie zaczynajcie nauki czytania nut od oglądania filmów na YT pod tytułem “nauka czytania nut w minutę”, albo od ściągnięcia aplikacji wyświetlającej na zmianę nutki i nazwy.
Nie uczcie się nazw w oderwaniu od instrumentu.
Zacznijcie od “topografii”, czyli rozmieszczenia nut na klawiaturze, gryfie czy klapkach instrumentu. Przypisujcie daną nutę, wraz z jej nazwą, do konkretnego miejsca.
Dopiero to da wam swobodę czytania nut “a vista” i grania.

W przypadku wiolonczeli wygląda to tak:

Fanaberia, czy sens życia?

Fanaberia czy sens życia?
-No bo ta twoja wiolonczela to taka fanaberia. Nie musisz grać – usłyszałam niedawno od znajomego.

Fanaberia, kaprys, zachcianka, widzimisię. Coś niepotrzebnego. Są ważniejsze rzeczy. Trzeba płacić rachunki, kupować jedzenie i ubranie. Po to pracujemy, żeby zaspokoić te wszystkie życiowe potrzeby, swoje i, przede wszystkim, swojej rodziny. Dopiero na końcu, jeśli zostanie trochę czasu i pieniędzy, możemy zająć się swoim hobby. Oczywiście najlepiej takim, na którym można zarobić.
Też tak myślicie?

Według mnie jest odwrotnie. Praca powinna nam zapewniać byt, bo oczywiste jest, że musimy gdzieś mieszkać, coś jeść i w coś się ubrać. Powinna jednak też zostawiać nam czas i pieniądze na przyjemności, na robienie tego, na co mamy ochotę. Obojętnie, czy jest to gra na instrumencie, taniec, podróże, czytanie, czy picie piwa przed telewizorem.
Tymczasem większość ludzi pracuje coraz dłużej, coraz ciężej, za coraz mniejsze pieniądze.
Jest coś nienormalnego w świecie, w którym praca, nie ta wykonywana z pasji, ale z konieczności, staje się jedynym celem życia.
Jest coś nienormalnego w świecie, w którym jedna pensja i jedno miejsce pracy nie wystarcza, żeby przeżyć.
Jest coś bardzo nienormalnego w świecie, w którym ludzie wierzą, że wszystko, co robią dla siebie, a co nie przynosi zysku, to fanaberia.

Do utraty tchu

Czasem trzeba wpaść na sto pomysłów, żeby sto pierwszy okazał się genialny.
Czasem trzeba biec do utraty tchu, żeby móc pobiec jeszcze dalej.
Czasem trzeba coś zagrać tysiąc razy, żeby za tysiąc pierwszym razem zagrać bezbłędnie. A czasem ma się problem z uzyskaniem dobrego, mocnego, pełnego brzmienia.
-Za dużo powietrza w tym twoim graniu – powiedział mój Nauczyciel i niestety słyszałam, że ma rację. Podnosiłam trochę smyczek przy zmianach pozycji, albo zmianie kierunku smyczkowania, przez co następny dźwięk miał inną barwę i odzywał się ciszej.
Ćwiczyłam i ćwiczyłam, i rozpacz mnie ogarniała, bo ciągle było nie tak. Niedobrze. Brzydko. Miałam już dość, bolały mnie palce i bolało mnie ramię, ale się uparłam. Jeszcze raz, jeszcze chwilę, jeszcze pół godziny, mówiłam sobie, zaciskając zęby. Grałam. Aż nagle, ze zmęczenia, ręka po prostu opadła mi na struny. Oparła się całym ciężarem na smyczku. I to było to!
Czasem dopiero zmęczenie powoduje, że odpuszczamy, przestajemy kontrolować i pozwalamy, żeby nasze ciało zaczęło reagować i zachowywać się w sposób naturalny. Ze zmęczenia znikają napięcia i ręka układa się tak, jak powinna. Potem wystarczy to tylko zapamiętać.

Słoń dla wiolonczelistki

Na początku nauki kupowałam wszystko, co ma związek z wiolonczelą, jak leci, nawet breloczek do kluczy. Chciałam się też uczyć jak najszybciej, najlepiej tak, żeby już za rok grać przynajmniej fragment koncertu Vivaldiego. Dlatego uważałam, że przyda mi się każde urządzenie, które w zamyśle ma przyspieszać i ułatwiać naukę.

Jednym z takich “wspomagaczy” jest coś, co nazywa się “elephant cello”, czyli “słonik wiolonczelowy”. Nakłada się go na smyczek, w zamyśle po to, żeby poprawić ustawienie palców i dłoni.

Czy rzeczywiście pomaga?

Żeby go nałożyć, trzeba rozłożyć smyczek. Żeby go potem zdjąć, oczywiście również.

Nie chciałam grać ze słoniem cały czas, a bardzo szybko przestało mi się chcieć rozkręcać smyczek, dokonałam więc operacji i rozcięłam biedakowi brzuch:

Mogłam go już nakładać, kiedy chciałam, ale chciałam coraz rzadziej, bo słonik radykalnie zmienia punkt ciężkości smyczka – przesuwa go w kierunku żabki.

położenie środka ciężkości smyczka bez słonia
i ze słoniem

Palce na słoniku układają się może poprawnie, ale dłoń i nadgarstek nie, gra się też inaczej, bo inaczej obciążony jest smyczek i ręka. Granie ze słoniem nie przekłada się na lepsze granie bez słonia.

Trudno mi się jednak było rozstać z zabawką, więc wetknęłam w nią ołówek i trzymałam w ręku w czasie czytania albo oglądania czegoś, zapamiętując ułożenie palców
Potem przez jakiś czas nosiłam ją w kieszeni, już bez ołówka, żeby ręka układała się tak, jak na smyczku.
Czy więc słoń potrzebny jest wiolonczeliście?

Na pewno nie, chyba że ktoś lubi mieć nieco złudne uczucie, że cały czas się uczy i ćwiczy.

Ale tak poza tym to jest całkiem ładny, prawda?

Kto ma więcej czasu

Do tej pory wydawało mi się, że dorośli mają trudniej, bo mają o wiele mniej czasu na granie, niż dzieci. Muszą pracować, zajmować się domem i w ogóle spełniać te wszystkie “dorosłe” obowiązki, które same się nie zrobią. Dzieciaki – myślałam -mogą ćwiczyć, ile chcą i niczym innym się nie przejmować.
Akurat.
Przyjrzałam się bliżej moim dzieciom. Starszy z synów właśnie poszedł do liceum. Wraca do domu po czwartej, często jeszcze później. Odrabia lekcje i na jakieś własne zainteresowania albo spotkania ze znajomymi w ciągu tygodnia prawie nie ma czasu.
Młodszy chodzi do siódmej klasy szkoły podstawowej, z bezsensownym programem zafundowanym mu przez miłościwie nam panujących i wraca do domu równie późno.
Jeśli chodziliby do szkoły muzycznej, mieliby jeszcze do tego przynajmniej dwa, a może i trzy razy w tygodniu dodatkowe zajęcia. Na instrumencie ćwiczyliby pewnie dłużej w sobotę i niedzielę, w resztę dni tygodnia byłoby z tym trudno.
Chyba w ogóle mało jest ludzi, którzy mogą cały swój czas zagospodarować tak, jak chcą, wyłącznie na swoje pasje. Dorośli i dzieci, wszyscy w tych dziwnych czasach jesteśmy bardzo zajęci, niekoniecznie tym, co nam służy.
Różnicą między dorosłymi a dziećmi nie jest więc brak czasu czy jego mniejsza ilość, ale to, co mamy w głowie.

Żeby znaleźć czas na ćwiczenie, trzeba odsunąć na bok problemy, trzeba na tę godzinę czy dwie dziennie postawić na pierwszym miejscu nie innych i ich potrzeby, a siebie.
Z czasem, im częściej się gra, tym łatwiej wyrzucić z głowy wszystko poza muzyką, przynajmniej na czas ćwiczenia.
To robi ogólnie dobrze na wszystko.

Bez nauczyciela

Ciepło… dojrzewają ostatnie maliny. Szpaki objadają winogrona, przy okazji zrzucając je na na taras, który cały jest już upstrzony fioletowymi kropkami. Wiolonczela mruczy niskimi tonami, przywodząc na myśl ciepły kocyk, kubek z herbatą i książki… Ale nie, nie będzie zimowego misiowania, trzeba przygotować się do następnej lekcji.

W wakacje lekcji nie mam, ale oczywiście też ćwiczę, bo lubię, i nie wyobrażam sobie miesiąca czy dwóch bez instrumentu. Ćwiczę, czasem tylko przegrywam utwory, a czasem gram sobie coś dla przyjemności.
Na początku września jak zwykle byłam przekonana, że jestem świetnie przygotowana i że mój nauczyciel będzie zachwycony moimi postępami.
A potem przyszła pierwsza lekcja.
I niestety okazało się, że chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle.
Nie przytoczę tutaj wprost tego, co powiedział mój Nauczyciel, kiedy zagrałam Concertino F – dur Brevala.
Mówiąc oględnie, stwierdził, że będzie z tym dużo pracy i że rytmicznie to ten utwór jest… nie jest… znaczy… raczej nie przypomina samego siebie.
Kiedy Nauczyciel wyszedł, włączyłam metronom i nagrałam, jak gram.
O matko i córko!
Słychać wyraźnie, że ja gram sobie, a metronom stuka sobie.

W poprzednim wpisie napisałam mnóstwo mądrych rzeczy na temat rytmu. Uczę się już pięć lat, wiem, jak ćwiczyć, gdzie mogą tkwić błędy, na co szczególnie uważać i co? I nic.
Co mnie tym razem zgubiło?
Otóż zgubiło mnie lenistwo, gapiostwo i zbytnie zaufanie do siebie.
Wydawało mi się, że ten utwór umiem i jedyne, co trzeba poprawić, to tempo.
W dodatku grałam go już właściwie na pamięć, i to nie tylko tę umysłową pamięć, ale też tę w palcach. Owszem, od czasu do czasu grałam z nutami, czasami nawet włączałam metronom, ale po pierwsze za szybko, po drugie, wcale go nie słuchałam.

Po tygodniu bardzo wolnego grania z metronomem udało mi się rzecz poprawić, ale teraz przede mną dużo pracy, bo strona muzyczna utworu póki co nie istnieje.
Poza tym muszę bardzo uważać, żeby znowu, pracując nad nią, nie zgubić czegoś innego.

Konkluzja?
Bądźcie czujni! Zawsze.

P.S.
Chciałam wrzucić tutaj te nagrania, ale po namyśle doszłam do wniosku, że jednak wam tego nie zrobię. Utworu w tej formie,w tym tempie i w tym wykonaniu po prostu słuchać się nie da 😉

jesienne maliny

Poczucie rytmu

Definicje poczucia rytmu bywają bardzo skomplikowane:
Jedna z nich określa rytm jako „logiczną sekwencję podziału czasowego bodźców na grupy, które łączą akcenty”
Inna mówi, że jest to “zdolność do percepcji i reprodukowania struktur rytmicznych; inaczej mówiąc jest to umiejętność spostrzegania, pamiętania, odtwarzania i tworzenia stosunków czasowych w muzyce”.
Mówiąc prościej, jest to umiejętność powtórzenia lub odtworzenia grup dźwięków rozłożonych w czasie według pewnego wzoru.
Co to znaczy w przełożeniu na praktykę? To znaczy, że jeśli ktoś klaszcze, potrafisz klaskać równo razem z nim, albo po chwili powtórzyć usłyszane dźwięki. Oznacza to też, że kołyszesz się w rytmie muzyki, albo odruchowo zaczynacz iść równo, gdy słyszysz, jak orkiestra na festynie gra marsza.
Wyczuwać zmiany rytmu to znaczy także słyszeć, kiedy melodia zwalnia, a kiedy przyspiesza.
Mało jest osób, które nie miałyby absolutnie żadnego poczucia rytmu. Rytmiczne dźwięki pojawiają się wokół nas – w śpiewie ptaków, cykaniu świerszczy, stukaniu kół pociągu, biciu naszego serca. Poczucie rytmu wydaje się być czymś wrodzonym i naturalnym.
Jednak w muzyce zazwyczaj mamy do czynienia z czymś więcej, niż z prostym regularnym rytmem. A im dłużej się uczymy, tym sprawa się bardziej komplikuje.

Czy możemy pomóc sobie metronomem?

Kiedy mamy do czynienia z taktem na przykład cztery czwarte i czterema ćwierćnutami w takcie, włączamy metronom i liczymy. Uderzenia metronomu pokrywają się z ćwierćnutami. Łatwizna:

Nie jest trudno też trudno, kiedy pojawiają się półnuty i pauzy. Metronom stuka, a my liczymy:

Ósemki też łatwo policzymy na tle metronomu:

Potem sprawa się komplikuje:


Kiedy ustawimy metronom tak, żeby wystukiwał nam ósemki, czyli stukał 8 razy w każdym takcie, początek będzie łatwy, ale potem będzie nam trudno zagrać triole. Jeśli ustawimy metronom na triole, będzie nam trudno zagrać początek utworu.

Metronom pozwala utrzymać równe tempo, ale trzeba pamiętać, że on tylko wyznacza odległości pomiędzy dźwiękami, jest jak słupki drogowe, między którymi odległość jest zawsze taka sama. To, co znajduje się pomiędzy nimi, musimy sami wyliczyć, albo wyczuć.
Oczywiście im więcej gramy, tym jest łatwiej, bo wzorce rytmiczne powtarzają się w utworach, a metronom z czasem będzie stukał w naszej głowie.

Metronom jest jak rytmiczne uderzenia serca. Muzyka dzieje się pomiędzy nimi.

Ćwiczenie jest nudne?

„Z czym będzie …

„Z czym będzie trudno? Z nudą. Może trudno w to uwierzyć ale na początku nauki gry na instrumentach wieje nudą”

“Szkoła muzyczna kojarzy się z rygorem, nudnymi palcówkami, gamami granymi w samotności.”

“Nauka gry to długie lata nudnych ćwiczeń”

Ćwiczenie jest żmudne. Jest trudne. Bywa frustrujące, tak, że czasem mam ochotę wyrzucić instrument przez okno.
Nudne nie bywa nigdy. Nawet kiedy gram gamy albo techniczne wprawki.
Skąd więc to wszechobecne przekonanie o nudzie? Nie wiem. Nie wyobrażam sobie, że można przez lata, przez setki i tysiące godzin wykonywać czynność, która nudzi. Jaki sens miałoby coś takiego? Dla przyszłych korzyści? Po to, żeby po latach coś “ładnie zagrać”? A może to tylko taki stereotyp, słowa wypowiadane ot, tak, bez zastanowienia? Może nauczyciele powtarzają to uczniom, bo ich nauczyciele kiedyś powiedzieli to im? Nie wiem.

Wiem jedno – jeśli ćwiczenie was nudzi i nie potraficie z tym nic zrobić, nie grajcie.